Dariusz Rosati

KRYZYS GRANICZNY, CZYLI "POLITYCZNE ZŁOTO"

Od kilkunastu dni obserwujemy stopniowy spadek napięć na granicy polsko-białoruskiej.  Ale to nie zasługa polskich władz. Poprawa sytuacji jest przede wszystkim wynikiem energicznych działań instytucji Unii Europejskiej i naszych zachodnich sojuszników.  Natomiast działania podejmowane przez rząd były generalnie spóźnione i mało skuteczne. I - co najważniejsze – ich głównym celem była kampania wizerunkowa, a nie szybkie rozwiązanie kryzysu.  

Polskie władze uznały, że kryzys migracyjny to dla nich „polityczne złoto”, ponieważ stwarza im niepowtarzalną okazję do mobilizacji tradycyjnego PiS-wskiego elektoratu i odwrócenia uwagi od innych kłopotów z jakimi boryka się rząd, takich jak pandemia, inflacja czy spór z instytucjami unijnymi na tle naruszeń praworządności. Ochoczo sięgnięto do antyuchodźczej retoryki, która przecież świetnie sprawdziła się w 2015 roku. Na fali patriotycznego wzmożenia i strasząc Polaków migrantami i agresją ze Wschodu, rząd wprowadził na wschodniej granicy stan wyjątkowy. Oczywiście nie miało to żadnego wpływu na działania służb białoruskich, ani na determinację migrantów, aby przedrzeć się przez granicę. Natomiast stan wyjątkowy skutecznie uniemożliwił niezależnym mediom dostęp do granicy i informowanie opinii publicznej o rzeczywistej sytuacji. Jesteśmy zdani na oficjalne relacje starannie pudrowane przez rząd, nie mając żadnej pewności, gdzie i kiedy nagrywane były pokazywane w publicznych mediach zdjęcia czy filmy. Niezależne media zdemaskowały zresztą cały szereg fałszywek, którymi epatowała nas PiS-owska telewizja. Szczytem manipulacji okazała się kompromitująca konferencja prasowa, na której straszono Polaków zoofilami i terrorystami.

Z punktu widzenia uszczelnienia polskiej granicy stan wyjątkowy okazał się wielkim niewypałem. Liczba zarejestrowanych przez Straż Graniczną prób nielegalnego przekroczenia granicy białoruskiej wzrosła z 77 w czerwcu i 242 w lipcu do 3,5 tys. w sierpniu. A po wprowadzenie stanu wyjątkowego liczba ta nie tylko nie spadła, ale wzrosła do 7,7 tys. we wrześniu, ponad 17,3 tys. w październiku i prawie 9 tys. w listopadzie.

A o ilu przekroczeniach granicy Straż Graniczna nie wie? Według danych służb niemieckich, w okresie od sierpnia do listopada z Białorusi przez Polskę do Niemiec przedostało się ponad 10,5 tys. nielegalnych migrantów. Na dodatek nie wiemy, ilu jeszcze przybyszów z Bliskiego Wschodu tuła się po polskich lasach.  To wszystko pokazuje, że polska granica – pomimo niewątpliwych wysiłków polskich pograniczników - nadal jest dziurawa jak sito. Stan wyjątkowy nie tylko niczego tu nie rozwiązał, ale na dodatek stał się czynnikiem pogłębiającym chaos i katastrofę humanitarną na granicy, ponieważ blokując dostęp organizacji pozarządowych i personelu medycznego do potrzebujących utrudnia lub wręcz uniemożliwia niesienie im pomocy.

To, że mimo tych twardych danych przedstawiciele naszych władz są sobą zachwyceni, jest albo przejawem zupełnego odklejenia się od rzeczywistości, albo – co gorsza – świadomej manipulacji. Bo jak inaczej tłumaczyć premiera Morawieckiego, który w wywiadzie dla niemieckiego dziennika "Bild" z 17 listopada z właściwą sobie dezynwolturą przekonywał, że "prawie nikt nie przedostaje" się przez granicę polsko-białoruską. Daleko od rzeczywistości odleciał też minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak, który 23 listopada zapewniał nas, że "polska granica jest i będzie szczelna - nikt, kto będzie próbował nielegalnie przejść przez granicę, nie będzie mógł tego uczynić".

Niczego nie zmieni też zastąpienie stanu wyjątkowego naprędce skleconą ustawą o ochronie granicy państwowej, która weszła w życie 2 grudnia i może obowiązywać bezterminowo, co oczywiście jest sprzeczne z Konstytucją. To zresztą niezły dziwoląg prawny, bo trzy czwarte tekstu zajmują przepisy dotyczące zatrudniania i awansowania funkcjonariuszy straży granicznej bez wymaganego wykształcenia i doświadczenia. A kluczowy dla ustawy zakaz przebywania na określonym obszarze (Art.1(2) ustawy) jest w ogóle niepotrzebny, bo mógł bez kłopotu być wprowadzony na podstawie istniejącego prawa. Art.60(1) ustawy o wojewodzie i administracji rządowej w województwie z 2009 roku daje bowiem wojewodom prawo do wydawania rozporządzeń porządkowych obejmujących także zakaz przebywania na określonym obszarze. Ale z punktu widzenia rządowego PR ustawa o ochronie granicy sprzedaje się lepiej niż ustawa o wojewodzie, bo sprawia wrażenie że rząd coś robi, a poza tym trzyma niezależne media na dystans.

Bezradność polskiego rządu w uszczelnieniu polsko-białoruskiej skłoniła naszych europejskich partnerów do działania, bo przecież jest ona jednocześnie wschodnią granicą Unii Europejskiej i strefy Schengen. W sprawę zaangażowali się – obok przewodniczącej Komisji Europejskiej - prezydent Macron i kanclerz Merkel, a także prezydent USA J. Biden. Zamiast podziękowań, ze strony polskiej usłyszeli jedynie groźne pomruki, że Polska nie zgodzi się na żadne ustalenia podjęte ponad jej głową (prezydent A. Duda wyszedł z ukrycia). Ciekawe, jak zareagowałyby polskie władze, gdyby udało im się przekonać Łukaszenkę do wycofania migrantów z polskiej granicy i odesłania ich do domu? 

Bo tak właśnie się stało. Dzięki zdecydowanej reakcji dyplomacji unijnej udało się w listopadzie zablokować powietrzne kanały przerzutu migrantów z Bliskiego Wschodu na Białoruś, a tych którzy wcześniej dotarli do Mińska białoruski dyktator zaczął odsyłać do krajów pochodzenia.  Dopiero wtedy obudził się nasz premier, i ruszył w objazd europejskich stolic, z apelem o udzielenia wsparcia Polsce w konflikcie granicznym z Łukaszenką.

Super. Ale trzeba zapytać, dlaczego dopiero teraz? Przez cztery miesiące, gdy kryzys narastał, premier wygłaszał tyrady, że Polska daje sobie radę sama i nie potrzebuje żadnej pomocy. Przekonywał, że stan wyjątkowy jest niezbędny dla bezpieczeństwa kraju, i rugał opozycję, a także dziennikarzy o brak patriotyzmu, działanie na rzecz Łukaszenki, albo przynajmniej o dywersję na granicy. Polski rząd nie chciał zwrócić się do Unii Europejskiej o wsparcie, nie chciał wykorzystać zasobów agencji Frontex, nie podjął żadnych działań u „źródła” problemu, czyli na bliskim Wschodzie, aby zatrzymać napływ migrantów na Białoruś, nie zwrócił się do sojuszników z NATO o współdziałanie i współpracę wywiadowczą. Premier nawet nie pofatygował się do Brukseli, nie rozmawiał z Komisją Europejską i jej przewodniczącą Ursulą Von der Leyen.

A przypomnijmy, że rządowa propaganda od rana do wieczora straszyła wojną hybrydową, i usiłowała przedstawić nasz kraj jako ofiarę militarnej agresji ze strony Białorusi i Rosji (pamiętacie, że manewry Zapad miały być wykorzystane przeciw Polsce?). Ta wielomiesięczna bezczynność rządu i osobiście premiera w obszarze polityki europejskiej i transatlantyckiej to charakterystyczne zachowanie PiS w relacjach z zagranicą: głęboka podejrzliwość, postępująca izolacja i zanik roboczych kontaktów, teoria dwóch wrogów - Wschód i Zachód, utrata wpływów. Polityka zagraniczna PiS to żałosna mieszanina lęków, nieufności, kompleksu niższości i nachalnej, megalomańsko-martyrologicznej propagandy w stylu „Polska jako przedmurze” i „Polska jako ofiara”.

I to jest główne przesłanie, jakie usłyszeli nasi partnerzy z ust premiera podczas jego peregrynacji od Tallinna do Zagrzebia. Ale w wizytach tych chodziło także o coś więcej. Premier przekonywał partnerów, że zagrożenie ze strony Białorusi i Rosji jest ważniejsze od innych tematów, w tym takich jak ostry spór miedzy Polską a Unią Europejską na tle naruszeń praworządności i wokół ostatnich orzeczeń pseudo-Trybunału J. Przyłębskiej. Mówiąc najprościej, przekaz M. Morawieckiego jest następujący: „Pomóżcie nam, bo w imieniu całej Europy stawiamy czoła agresji ze Wschodu, dajcie nam pieniądze z Europejskiego Programu Odbudowy i odczepcie się od naszych wewnętrznych spraw”.  

Ale szanse, że ktoś w Europie kupi tę prymitywną narrację, są niewielkie. Jaka bowiem może być wiarygodność premiera, gdy rozmówcy słyszą z jego ust słowa o „tak zwanej praworządności” i o III wojnie światowej, która jakoby grozi Polsce ze strony Unii Europejskiej? Gdy ze strony najważniejszych politycznych kolegów z partii rządzącej padają oskarżenia „okupację brukselską” i o próby „budowy IV Rzeszy” w Niemczech? Gdy wreszcie on sam podejmuje w Warszawie przedstawicieli europejskiej radykalnej prawicy i buduje z nimi antyunijny sojusz pod patronatem prezydenta Putina? I jaka może być skuteczność jego zabiegów o wsparcie dla Polski PiS, gdy ta sama Polska PiS w latach 2015-2016 odmówiła pomocy Grecji i Włochom w kryzysie migracyjnym?

Nie sądzę zatem, że premierowi uda się zamydlić oczy europejskim partnerom i wykpić tanim kosztem z zarzutów o łamanie praworządności w Polsce. Premier popełnia poważny błąd, uważając swoich rozmówców za idiotów. A z drugiej strony jestem przekonany, że rządowi w istocie wcale nie zależy na wygaszeniu kryzysu migracyjnego na granicy polsko-białoruskiej. Trwanie tej sytuacji jest po prostu korzystne dla PiS. Na forum europejskim można ją wykorzystać jako instrument nacisku na instytucje unijne i naszych partnerów. Na scenie krajowej kryzys służy władzy do podgrzewania emocji i tworzenia atmosfery zagrożenia. Temat jest potrzebny, aby dalej straszyć, mobilizować wyborców „pod biało-czerwoną flagą” i oskarżać opozycję o zdradę. A kolejne stany wyjątkowe są potrzebne, żeby opinia publiczna nie zorientowała się w tych zamiarach rządu, żeby nikt nie wiedział, jak dziurawa jest polska granica i do jakich humanitarnych tragedii na niej dochodzi.  I dlatego trzeba z tym wszystkim dociągnąć do wyborów. 

Autor: prof. Dariusz Rosati