Dariusz Rosati

Czy po 4 latach D.Trump uczynił Amerykę znowu wielką?

Relacje z dramatycznych scen szturmu rozgniewanego tłumu na waszyngtoński Kapitol obiegły cały świat, budząc szok, zdumienie i przerażenie. Komentatorzy telewizyjni prześcigali się w snuciu rozmaitych sensacyjnych wyjaśnień, mówiąc o zamachu stanu, ludowej rewolucji, klęsce demokracji i rychłym upadku Ameryki. Po kilku dniach widzimy, że nic takiego na szczęście nie miało miejsca. Uczestnicy ataku na budynek amerykańskiego parlamentu nie mieli zamiaru tworzyć nowego rządu, nie wydali rewolucyjnej odezwy do narodu, nie chcieli wyrzucić amerykańskiej Konstytucji do kosza. To był raczej chaotyczny wybuch gniewu i frustracji grupy najbardziej radykalnych i skrajnych zwolenników (wyznawców?) Donalda Trumpa, którzy, wdarłszy się na Kapitol, ograniczyli się do demolowania biur poselskich, wymachiwania flagami i robienia sobie selfie.  Pod względem przebiegu czy liczebności uczestników, akcja na Kapitolu nie różniła się zasadniczo od masowych protestów mających miejsce w ostatnim czasie w innych miastach USA, choćby w ramach ruchu #BlackLivesMatter.

Ale różniła się od nich w dwóch kluczowych aspektach, które sprawiły, że stanęła natychmiast w centrum uwagi całego świata – po pierwsze celem ataku był amerykański parlament, symbol demokratycznej Ameryki i po drugie, jej inspiratorem i duchowym patronem był (wciąż urzędujący) prezydent Donald Trump. Obie te okoliczności miały charakter zupełnie wyjątkowy i choćby dlatego politycznego i społecznego znaczenia wydarzeń na Kapitolu nie wolno lekceważyć.

Oceniając w największym skrócie, atak na Kapitol był nieuchronnym skutkiem czterech lat prezydentury człowieka, który dzielił amerykańskich obywateli na lepszych i gorszych, przeciwstawiając prawdziwych Amerykanów liberalnym i egoistycznym elitom, który okazał się notorycznym kłamcą i bez skrupułów rozsiewał na Twitterze nieprawdziwe informacje. Człowieka, który wbrew Konstytucji, na którą przysięgał, uczynił wiele, aby podważyć zaufanie i szacunek Amerykanów do niezależnych mediów, do niezależnych sądów, do nauki i wiedzy, do instytucji własnego państwa.  Przez cztery lata Stanami Zjednoczonymi rządził narcystyczny bufon, który dwa razy zbankrutował, nie płacił podatków, chełpił się poniżaniem kobiet, lekceważył pandemię, nie miał pojęcia o polityce zagranicznej i uwielbiał wyłącznie siebie samego. Ten najgorszy prezydent w historii USA odchodzi przegrany i w niesławie. Jak zatem mogło dojść do tego, że porażka w wyborach prezydenckich wywołała bunt wielu jego zwolenników? Jak wytłumaczyć fakt, że nadal ponad 70% jego wyborców wierzy w kłamstwa o „ukradzionych wyborach”?

Donald Trump ciężko pracował nad tym, aby Amerykanie przestali odróżniać prawdę od fałszu. Swoje poparcie – ponad 74 mln głosów – zawdzięcza głównie swej zdolności do narzucenia im urojonej rzeczywistości, w której na życie porządnych Amerykanów dybią różne niecne siły – imigranci zabierają im pracę, konkurencja z Chin rujnuje amerykańskie firmy, media knują spiski przeciw państwu, sądy są skorumpowane. Trumpa nie interesowały kwestie nierówności społecznych, zagrożenie terrorystyczne, polityka klimatyczna czy nowe technologie. Myślą przewodnią, wokół której budował swe poparcie, stała się narodowa tożsamość. W haśle „Uczynimy Amerykę znowu wielką” nie było, wbrew pozorom, klucza do prawdziwej wielkości Ameryki – było natomiast sporo sprytu sprzedawcy używanych samochodów i przekonanie, że w polityce, jak w biznesie, liczą się tylko te deale, na których się zarabia.

Ale nacjonalizm nigdy i nigdzie nie jest fundamentem, na którym można budować siłę i pomyślność państwa, dlatego, że jego podstawową przesłanką jest poczucie wyższości wobec innych, a to nieuchronnie wiedzie do konfliktów. Nawet potężne Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić na konflikty z całym światem. Polityka tożsamościowa i przeciwstawianie „swoich” i „obcych” to schemat działania typowy dla populistów – to straszenie ludzi wyimaginowanymi zagrożeniami, wskazywanie kozłów ofiarnych i zwieranie szyków w ramach „naszości”. Brzmi znajomo?

Ale zapewne najbardziej szokujące było zachowanie Trumpa w ostatnich tygodniach. Wielokrotnie atakował niezależne komisje wyborcze za rzekome fałszowanie wyników wyborów mówiąc, że ma na to niezbite dowody, ale żadnych dowodów nie przedstawił. Jego prawnicy wnieśli ponad 60 protestów wyborczych do sądów – wszystkie zostały odrzucone. Oburzające i gorszące były jego naciski na władze stanowe Georgii, aby znalazły mu brakujące 11 tysięcy głosów potrzebne do wygranej w tym stanie, żądania od sędziów, aby uwzględnili jego protesty wyborcze, czy połajanki pod adresem wiceprezydenta Mike Pence’a za to, że ten odmówił złamania Konstytucji podczas sesji Kongresu zatwierdzającej zwycięstwo Joe Bidena. Przykładem skrajnej nieodpowiedzialności (a być może przestępczego działania) było przemówienie, jakie wygłosił do swoich wyznawców na kilkadziesiąt minut przed ich szturmem na Kapitał, kiedy zagrzewając ich do czynnej napaści na parlament wołał, że nigdy nie zaakceptuje wyników wyborów i dawał swoim zwolennikom złudną nadzieję na zmianę wyniku wyborów.   

To, że taki człowiek w ogóle doszedł do władzy w demokratycznym państwie, było dla wielu zupełnym zaskoczeniem. Ale to, że na tego człowieka w 2020 roku głosowało ponad 11 mln osób więcej niż cztery lata wcześniej jest czymś o wiele bardziej niepokojącym, czymś co wymaga głębokiej refleksji. Zgoda, większość wyborców Trumpa żyje w alternatywnej, urojonej rzeczywistości kierując się wiarą, a nie wiedzą. Ale ci ludzie nie znikną, trzeba znaleźć sposób, aby do nich dotrzeć. Trzeba im pomóc odzyskać kontrolę nad własnym życiem, odnaleźć się w szybko zmieniającej rzeczywistości, przekonać, że powrót do przeszłości i zamknięcie na świat nie są żadnym rozwiązaniem. Trzeba ich wyzwolić z wiary w spiskowe teorie i uświadomić im, że to współpraca i zaufanie pozwolą zbudować pomyślną przyszłość.  Brzmi znajomo?

Wiemy już, że wydarzenia na Kapitolu są w dużej części wynikiem manipulacji, dezinformacji i chaosu poznawczego jaki jest udziałem naszych czasów na skutek upowszechniania się komunikacji za pośrednictwem mediów społecznościowych. Wiemy, że panoszą się w nich hejt, oszustwa i fejk newsy, ale także świadoma dezinformacja, teorie spiskowe czy skoordynowane operacje psychologicznego oddziaływania. W rzadkim odruchu poczucia odpowiedzialności główne portale społecznościowe zamknęły konta odchodzącego prezydenta. Ale to nie wystarcza. Jedną z głównych lekcji z niedawnych wydarzeń jest konieczność prawnego uregulowania zasad upowszechniania wpisów. Trzeba znaleźć nową równowagę między wolnością w sieci a prawdą. Internet nie może być współczesnym odpowiednikiem pomazanej ściany w dawnym publicznym szalecie, gdzie ukryci za anonimowością użytkownicy dawali upust swym frustracjom i kompleksom. Nie może być zgody na systemowe sianie fałszu i nienawiści, na atakowanie demokracji.

Partia Republikańska, którą Trumpowi udało się sprowadzić na manowce, płaci wysoką polityczną cenę za oportunizm i brak odwagi.  Mam nadzieję, że to co stało się 6 stycznia definitywnie pogrzebało szanse Trumpa na utrzymanie partyjnego przywództwa. Republikanie muszą odwrócić się od skompromitowanego prezydenta, zawrócić z drogi populizmu i nacjonalizmu i odbudować swój konserwatywny etos.  

Demokratyczna Ameryka jest daleka od upadku. Owszem, przed nowym prezydentem Ameryki stoją potężne wyzwania – ogromną rolę musi odegrać edukacja, polityka równych szans, troska o najsłabszych, odbudowa wspólnoty w podzielonym narodzie, powrót do prawdy i uczciwości w polityce. To zadanie na lata, ale Ameryka w przeszłości wielokrotnie stawiała czoło rozmaitym kryzysom i wychodziła z nich zwycięsko. Wojna Północy z Południem, kryzys lat 1929-1933, napięcia i podziały na tle rasowym w latach 1960., 11 września 2001 roku – zawsze ostatecznie zwyciężał duch postępu i rządy prawa. W ostatnich tygodniach, gdy prezydent atakował Konstytucję, to amerykański wymiar sprawiedliwości stanął na wysokości zadania – sędziowie pozostali niezależni. To napawa optymizmem i daje nadzieję.  

Wydarzenia na Kapitolu są ważną przestrogą dla całej polskiej klasy politycznej. Flirt z populizmem i podważanie praworządności prędzej, czy później grozi katastrofą – albo kryzysem finansowym albo polityczną dyktaturą.  Dzielenie społeczeństwa, sianie nienawiści, podsycanie konfliktów osłabia państwo na lata i prowadzi do zacofania. Amerykańskie doświadczenie demokracji powinniśmy potraktować w Polsce jako poważne ostrzeżenie przed skutkami populistycznej i nacjonalistycznej polityki.

Autor: prof. Dariusz Rosati