Dariusz Rosati

Kilka słów o walce z pandemią

Od sześciu tygodni obowiązują w Polsce drastyczne ograniczenia w dostępie do przestrzeni publicznej w związku z pandemią Covid-19. Od połowy marca zamknięte są żłobki, przedszkola, szkoły i uczelnie, kina, teatry i muzea, lokale usługowe, hotele, restauracje, kawiarnie i bary, centra handlowe oraz ogromna większość sklepów, z wyjątkiem spożywczych, aptek i drogerii. Do tego doszły ograniczenia w przemieszczaniu się, podróżowaniu i w kontaktach bezpośrednich między ludźmi. Praktycznie zamarła działalność całych branż, takich jak gastronomia, turystyka, transport pasażerski i większość innych usług.

Według danych GUS, spadek sprzedaży detalicznej w wyniku ogólnokrajowej kwarantanny wynosi 20-30% rok do roku. Do tego dochodzą rosnące straty związane z zamykaniem przedsiębiorstw, zrywaniem łańcuchów dostaw oraz – w coraz większym stopniu - wstrzymaniem działalności inwestycyjnej. Ocenia się, że lockdown wprowadzony przez rząd kosztuje polską gospodarkę dziennie ok. 2 mld zł utraconej produkcji i dochodu. Zakładając – optymistycznie - że ta blokada potrwa do połowy maja, a potem nastąpi stopniowe znoszenie ograniczeń, należy się liczyć ze spadkiem PKB w drugim kwartale o co najmniej 10% rok do roku, a w całym roku o 2-5%.

Rząd przyjął zatem bardzo kosztowną metodę walki z pandemią. Co gorsza, okazała się ona też mało skuteczna. W połowie marca było w Polsce 125 stwierdzonych przypadków zakażenia wirusem, wielokrotnie mniej niż w innych krajach Europy. Rząd zdecydował się wówczas na zamrożenie większości gospodarki, zamknięcie granic i objęcie domową kwarantanną kilkanaście milionów osób. Działania te, choć zapewne nie do uniknięcia, nie zapobiegły jednak wzrostowi zachorowań. Dziś – po sześciu tygodniach - mamy oficjalnie ponad 12 tys. osób zakażonych, ale rzeczywista liczba jest zapewne co najmniej dwu- lub trzykrotnie wyższa (profesor Andrzej Horban, krajowy konsultant ds. chorób zakaźnych, mówi o 50 tys. osób). A szczyt zachorowań wciąż przed nami.

Towarzyszy temu potężny chaos komunikacyjny i organizacyjny. Jeszcze dwa miesiące temu minister zdrowia Łukasz Szumowski kpił z ludzi noszących maseczki, a główny inspektor sanitarny Jarosław Pinkas radził wkładać „lód do majtek” dla uspokojenia nastrojów. W lutym obaj zapewniali, że polskie państwo osiągnęło „stan pełnej gotowości” w obliczu groźby pandemii, a system ochrony zdrowia jest w pełni przygotowany na nadejście wirusa, i to „niezależnie od skali zachorowań” (sic!). Jeszcze na początku marca premier Morawiecki powtarzał, że Polacy są bezpieczni, że „wszystko, co można było podjąć, zostało podjęte”, i że „Polska w wielu dziedzinach wyprzedza inne kraje UE”.

Świadczy to albo o tym, że rządzący nie mieli bladego pojęcia o skali zbliżającego się zagrożenia, albo świadomie wprowadzali opinię publiczną w błąd. Kolejne tygodnie bowiem boleśnie ujawniły skalę wieloletnich zaniedbań i deficytów w służbie zdrowia, która okazała się nieprzygotowana na nadejście pandemii. Brakowało praktycznie wszystkiego - zestawów testowych, laboratoriów, respiratorów, środków ochrony osobistej dla personelu medycznego (Agencja Rezerw Materiałowych jeszcze w styczniu pozbyła się strategicznych zapasów maseczek ochronnych, a uzyskane środki przeznaczyła na zakup węgla). Nie wiadomo było, gdzie mają zgłaszać się osoby z podejrzeniem wirusa, infolinie były zablokowane, ludzie czekali tygodniami na wyniki testów, a karetki z chorymi błądziły od szpitala do szpitala. Tylko dzięki niebywałej ofiarności personelu medycznego udało się w tym okresie uniknąć katastrofy na znacznie większą skalę.

Cały ten bałagan, przykryty początkowo tępą propagandą rządu (vide choćby ceremonia powitania na lotnisku Okęcie ukraińskiego Antonowa z transportem sprzętu medycznego z Chin), wyszedł na jaw, gdy okazało się, w jak fatalnych warunkach pracują służby medyczne i opiekuńcze, i jak zabójcze są skutki udawania, że wszystko jest pod kontrolą. A przecież można było zaatakować koronawirusa znacznie skuteczniej i mniejszym kosztem dla gospodarki. Kluczem było przeprowadzanie testów na wielokrotnie większą skalę oraz izolowanie osób zakażonych i osób wysokiego ryzyka, co nie tylko obniżyłoby tempo rozprzestrzeniania się wirusa, ale i pozwoliło skrócić okres koniecznej ogólnonarodowej kwarantanny i ograniczyło straty gospodarcze. „Testy, testy, testy!” – powtarzali eksperci, lekarze, oraz posłowie opozycji. Wspierali ich też niektórzy posłowie Zjednoczonej Prawicy (projekt posła Andrzeja Sośnierza). Rząd ignorował te apele.

Szczególnie niezrozumiały, wręcz niepojęty, jest opór rządu przeciw objęciu obowiązkowymi testami przesiewowymi pracowników służby zdrowia. To przecież oni, pracujący na pierwszej linii frontu i mający najczęstszy kontakt z chorymi na Covid-19, byli najbardziej narażeni na zakażenie. Oni też stanowili potencjalnie najważniejsze źródło dalszych zakażeń. Według danych GIS, co szósty zakażony w Polsce to pracownik służby zdrowia, a prawie jedna trzecia wszystkich zakażeń ma miejsce w szpitalu lub w przychodni. Gdyby od początku testować wszystkich medyków, a nie tylko tych mających objawy, liczba zakażeń byłaby radykalnie niższa, a tempo rozprzestrzeniania się wirusa ograniczone. To samo dotyczy personelu domów pomocy społecznej, gdzie na małych przestrzeniach przebywają osoby starsze i przewlekle chore, najbardziej podatne na zakażenia.

Równie krytycznie trzeba ocenić rządowe programy pomocy gospodarce. Kolejne „Tarcze” antykryzysowe, mające pomóc przedsiębiorcom i pracownikom przetrwać trudny okres spadku sprzedaży związany z ogólnonarodową kwarantanną, nie spełniają oczekiwań. Premier Morawiecki snuje opowieści o programach wsparcia wartych setki miliardów zł, od których kręci nam się w głowie. Ale to zwykła manipulacja. Gdy pominie się potencjalne kredyty bankowe i wparcie płynnościowe z NBP dla banków, to realne, bezzwrotne środki finansowe o które mogą ubiegać się przedsiębiorstwa i samozatrudnieni nie przekraczają 50 mld zł w ramach Tarczy 1.0 i 2.0. Na dodatek, są to głównie pieniądze zgromadzone w Funduszu Pracy, Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych i Funduszu Rezerwy Demograficznej, które są zasilane składkami przedsiębiorstw. Z samego budżetu państwa ma być raptem 10 mld zł, równowartość 0,5% PKB, co pokazuje, że rząd po prostu nie ma pieniędzy. Teraz widzimy, jak zakłamana była propaganda o „budżecie bez deficytu”, jaką karmił nas rząd przez ostatnie miesiące.

Co więcej, nie wiadomo, kto i kiedy tę ograniczoną pomoc otrzyma, bo warunki dostępu do świadczeń są wymagające i mocno zbiurokratyzowane. Rząd wyraźnie zapomniał, że „kto szybko daje, dwa razy daje”. W efekcie zapowiadana pomoc płynie do gospodarki cienką strużką, a liczba firm, które zawieszają lub likwidują działalność idzie w setki tysięcy. A przecież nawet w sytuacji braku środków można było podjąć działania, które pomogłyby gospodarce bez angażowania pieniędzy publicznych, jak odblokowanie rachunków VAT-owskich przedsiębiorstw czy zawieszenie zakazu handlu w niedziele. Niestety, nic z tego. Większość sejmowa systematycznie głosowała przeciw tym propozycjom.

W ostatnich dniach rząd ogłosił stopniowe „odmrażanie” gospodarki. Zaczął od „usunięcia kozy”, czyli zniósł zakaz (bezzasadny) wchodzenia do parków i lasów, i zapowiedział otwarcie stadionów i kortów tenisowych. Ale dla przedsiębiorców to decyzje bez znaczenia, oni czekają na konkretną pomoc. Jeśli rzeczywiście w najbliższych dniach przekroczymy szczyt epidemii i liczba nowych zachorowań zacznie spadać, w pierwszej kolejności należy skupić się na odblokowaniu handlu i usług. Ale trzeba się do tego dobrze przygotować, żeby wybudzanie gospodarki z letargu nie spowodowało nawrotu choroby.

I znowu, kluczowe znaczenie ma testowanie i izolowanie. Obecnie wykonuje się w Polsce ok 12-14 tys. testów dziennie; trzeba tę liczbę zwiększyć do ok 50-60 tys., aby w ciągu tygodnia testować średnio 1% polskiej populacji dorosłych. Polska jest na piątym miejscu od końca w UE pod względem liczby testów na milion mieszkańców. Wykonaliśmy ich dotychczas 7,4 tys., podczas gdy Słowacy 12 tys., Czesi 19,7 tys., a Niemcy 24,7 tys. Testy w pierwszej kolejności powinny objąć personel medyczny, służby (policja, straż) i inne osoby mające z racji wykonywanych obowiązków zawodowych częsty kontakt z ludźmi (np. sprzedawcy w sklepach, listonosze, wolontariusze). Oznacza to, że trzeba zwiększyć liczbę uprawnionych laboratoriów, aby ich moc przerobowa wzrosła 2-3-krotnie. Dalej, osoby zidentyfikowane jako zakażone muszą być izolowane w szpitalach lub w ośrodkach kwarantanny; należy też równolegle sprawdzać i testować krąg osób, z którymi zakażeni mieli kontakt. I po trzecie, otwierając stopniowo sklepy, centra handlowe czy lokale usługowe, trzeba utrzymać przez kolejne tygodnie niektóre restrykcje w postaci ograniczenia liczby osób w lokalach, utrzymywania niezbędnego dystansu, zdalnego mierzenia temperatury, czy noszenia maseczek i rękawiczek.

Wojna z wirusem nie została jeszcze wygrana. Należy liczyć się z nawrotami choroby, zwłaszcza gdy uchyli się część obecnych ograniczeń. Dopiero sprawdzona szczepionka pozwoli nam poczuć się bezpiecznie. Ale zanim to nastąpi, państwo musi być w stanie skutecznie zmniejszyć skalę epidemii, nie zatapiając przy tym całej gospodarki. Dobrze byłoby, aby rząd wreszcie zrozumiał, że propaganda sukcesu nie zastąpi dofinansowania i doposażenia służby zdrowia, a rzeczywiste wsparcie dla przedsiębiorstw i pracujących jest ważniejsze od rozdawania wyborczych prezentów.

Autor: prof. Dariusz Rosati